Relacja z wyprawy do Rumunii, w Góry Suhard i Góry Rodniańskie

wtorek, 23 września 2008


IDEA

Wyprawa w Góry Rodniańskie była realizacją swoistego Planu B. Pierwotnie planowaliśmy udać się w Góry Atlas w Maroku, jednak ukryte koszty tzw. tanich przewoźników lotniczych oraz perspektywa strasznego upału ostatecznie odwiodła nas od tego projektu. Jako alternatywę, zaproponowałem moim towarzyszom wyjazd w Góry Rodniańskie, położone na północy Rumunii. Liczyłem na odpoczynek od ludzi – doszły mnie bowiem słuchy, że ziemie te należą do dość odludnych.

POPRZEDNIE WYPRAWY DO RUMUNII

W Rumunii byłem wcześniej dwa razy, dwukrotnie w najwyższym jej paśmie górskim, Górach Fogaraskich.

Pierwsza wyprawa (2000 r.) była dosyć śmiałym przedsięwzięciem. Bez doświadczenia górskiego i źle wyposażeni, ruszyliśmy ze wsi Turnu Rosu (okolice miasta Sibiu) w kierunku najwyższej góry Rumunii - Moldoveanu. Po czterech dniach, zmagając się ze złą pogodą, zdobyliśmy drugi pod względem wysokości szczyt Rumunii Negoiu (uchodzący za znacznie trudniejszy od swego wyższego sąsiada). Jednakże przy bardzo trudnym zejściu ze szczytu, w miejscu zwanym Żlebem Drakuli, złapała nas straszna burza, która ostatecznie wybiła nam z głowy dalszy marsz. Zziębnięci i przestraszeni wycofaliśmy się na niziny i nawet nie wpadliśmy na pomysł by ich trochę pozwiedzać. Najszybszą możliwą drogą, wróciliśmy do Polski.

Druga wyprawa odbyła się dopiero sześć lat później. Wówczas moim towarzyszem był już obecny w Rodnianach Mietek. Byliśmy znacznie lepiej przygotowani do wyjścia w góry niż poprzednio. Mieliśmy za sobą kilka wypadów w Tatry, które pozwoliły nam lepiej poznać góry, zagrożenia na które należy zwracać uwagę oraz poszerzyć wiedzę zaopatrzeniową. Zdecydowaliśmy się zaatakować Fogarasze z przeciwnej strony, wychodząc z wioski Dejani, położonej nieopodal miasta Fagaras. Nasza wędrówka zakończyła się pełnym sukcesem – zdobyliśmy Moldoveanu oraz Negoiu i po siedmiu dniach pobytu w górach, zeszliśmy bezpiecznie do wsi Porumbacu de Jos, skąd pociągiem pojechaliśmy do Sibiu. Po dwudniowej regeneracji tamże, pojechaliśmy jeszcze na dwa dni do pięknego miasta Shigishoara skąd wróciliśmy do Polski.

DROGA DO GÓR

Dzień 1. Przemyśl – Lwów (9.IX.2008). Podróż rozpoczęliśmy od pokonania pociągiem pospiesznym odcinka Warszawa – Przemyśl. Następnie autobusem, przez przejście graniczne w Medyce, dotarliśmy do Lwowa.

Przy przekraczaniu granicy popełniłem pewien błąd – zapytany przez granicznika o cel podróży, odpowiedziałem „tranzyt”. Otrzymałem polecenie określenia w karteczce wjazdowo – wyjazdowej przejścia granicznego, którym opuszczę Ukrainę. Siedzący obok podróżny podpowiedział mi, że przejście graniczne między Czerniowcami a Suczawą nazywa się Porubne. Wbito mi do paszportu dziwnie wyglądającą pieczątkę pt. „tranzyt”, z zapisaną odręcznie nazwą przejścia wyjazdowego oraz nieczytelnym terminem opuszczenia Ukrainy. Jak się potem okazało, pieczątka ta nie zrodziła żadnych złych konsekwencji, ale na pewien czas wzbudziła nasze zaniepokojenie. Wszystkim przekraczającym granicę ukraińską polecamy zatem dla świętego spokoju odpowiadać na pytanie o cel podróży po prostu – „turystyka”.

Autobus zatrzymał się pod dworcem kolejowym, kupiliśmy więc od razu bilety kolejowe do Czerniowiec. Taksówką pojechaliśmy do hotelu „Lwów” – poprosiliśmy jednocześnie taksówkarza aby podjechał pod hotel następnego dnia i wziął nas z powrotem na dworzec. Warunki w hotelu Lwów były dość spartańskie, jednak pozwalały wypocząć po dniu podróży. Jeszcze tego wieczora poszliśmy na spacer po Lwowie, gdzie poleciłem kolegom lokalną specjalność, Soliankę - zupę wartą grzechu.

KOSZTY:

Pociąg, Warszawa – Przemyśl: 52 zł
Autobus, Przemyśl – Lwów: 20 zł
Taksówka, Dworzec kolejowy – Hotel „Lwów” – Dworzec kolejowy: 30 hrn (15 zł)
Nocleg w hotelu „Lwów” – 250 hrn (125 zł) za pokój jednoosobowy i pokój dwuosobowy. (ok 40 zł na osobę).


Dzień 2. Lwów – Suczawa. Rano, umówiony poprzedniego dnia taksówkarz, zawiózł nas na dworzec kolejowy, gdzie wsiedliśmy w pociąg, tzw. „plaskartę”, tj. wagon stanowiący jeden wielki przedział, z kojami do spania. Wszystkim nieobeznanym w klimatach sojuza przypominam, że w plaskarcie da się otworzyć jedno lub dwa okienka w całym wagonie, przez co podróż tym wehikułem zakrawa na udrękę (ludzie dosłownie parują). Na szczęście, do Czerniowiec jedzie się „tylko” ok. 5 godzin.

W Czerniowcach pojechaliśmy taksówką na dworzec autobusowy – jest on położony w innym miejscu miasta niż dworzec kolejowy. Tam zorientowaliśmy się, że do Suczawy bezpośrednio nic już nie jedzie. Mogliśmy natomiast dostać się busem rejsowym do granicy. Ktoś jednak podpowiedział nam, że owy bus jedzie bardzo naokoło i że lepiej spróbować dogadać się z taksówkarzami o podwiezienie do przejścia granicznego. Tak też uczyniliśmy – taksówkarz zaproponował nam początkowo dowóz za 100 hrn, potem zbił cenę do 80 hrn. Poprosił tylko o to, aby jechał z nami jego kolega. Jegomość ten nieco nas zestresował, gdyż jego aparycja żołnierza mafii nie budziła zaufania – na szczęście okazało się, że wyobraźnia nas poniosła. Szybko i sprawnie dojechaliśmy do przejścia granicznego.

Tam okazało się, że nie przewidzieliśmy pewnej okoliczności. W przejściu granicznym Porubne nie ma wydzielonego pasa ruchu dla ruchu pieszego – można je przekraczać tylko samochodem. Ukraiński żołnierz doradził nam abyśmy dogadali się z kimś, kto by nas przerzucił na drugą stronę granicy. Po kilku próbach, trafiliśmy w końcu furgonetkę z trzema Ukrainkami i małą dziewczynką. Kierowca okazała się świetną kobietą – zapytała nas tylko czy nie wieziemy wódki i papierosów, a następnie ruszyliśmy w stronę bramek kontrolnych. Ukraiński żołnierz dorzucił pytanie czy nie wieziemy extasy lub Kałasznikowów a następnie machnął ręką aby jechać.

Kierująca okazała się bardzo pomocna – nie miała oporów by mówić po rosyjsku (dwóch z nas zna ten język a jak wiadomo, Ukraińcy z zachodu bardzo nie lubią go używać, choć niemal wszyscy nim władają) a ponadto znała rumuński. W pierwszej miejscowości za granicą (Siret) porozmawiała z taksówkarzem i wynegocjowała dla nas kurs do Suczawy za 60 lei. Ponadto wymieniła nam hrywny na leie po uczciwym kursie, co było niebagatelną pomocą, gdyż w tej niewielkiej miejscowości wieczorną porą, nie moglibyśmy wymienić waluty. Bez przeszkód udaliśmy się do Suczawy. Szczęście nam dopisywało – nie jest w końcu łatwo o bezinteresowną życzliwość ludzi.

W Suczawie wysiedliśmy pod dworcem kolejowym. Nieopodal niego znaleźliśmy dobry i bardzo tani hotel. Mieliśmy jednak kłopot – brak miejscowej waluty, która poszła na taksówkę. Bankomat na dworcu kolejowym z niewiadomych przyczyn nie akceptował naszych kart. Zaczęliśmy snuć się po okolicy wypytując o możliwość wymiany pieniędzy – niestety, wszyscy pytani mówili, że jest już na to za późno. Po godzinie bezowocnych poszukiwań, zdesperowany, poprosiłem groźnie wyglądającego taksówkarza stojącego pod dworcem aby zawiózł mnie gdzieś, gdzie można wymienić walutę. On ku naszemu zaskoczeniu nie rozłożył rąk – za cenę 20 lei, którą uradowani okrasiliśmy 5 leiowym napiwkiem – i zawiózł nas do osobliwego „wymianomatu”, maszyny przypominającej bankomat, bardzo sprawnie wymieniającej różne waluty na inne. Jak zwykle wyobraźnia podsuwała nam obrazki obrobienia przez śniadego taksiarza, jednak na szczęście jak zwykle były to tylko nasze wymysły. Taksówkarz na odchodne zapytał mnie jeszcze wskazując na pobliski lokal o nazwie „Club 69” czy nie chcielibyśmy skorzystać z ciamciaramcia, grzecznie jednak podziękowałem.

Po powrocie w okolice dworca okazało się, że w odwiedzonym wcześniej hotelu miejsc już brak. W ciągu godziny, ktoś wziął ostatni pokój. Na szczęście kilka kroków dalej mieścił sie hotel „Socil” – za 78 lei dostaliśmy świetną trójkę, z łazienką i telewizorem. Mogliśmy dobrze wypocząć przed kolejnym dniem, odprężając się przy nader osobliwych kanałach z rumuńską muzyką etniczną, które w magiczny sposób powodowały, że pękaliśmy ze śmiechu. Jeszcze tego samego wieczoru zjedliśmy dobre pizze w pobliskiej pizzerii i obejrzeliśmy z miejscowymi mecz Rumunia – Litwa, który nieoczekiwanie zakończył się pogromem gospodarzy, 0 : 3.

KOSZTY:

Pociąg, Lwów – Czerniowce: 41 hrn (20 zł)
Taxi, Czerniowce, między dworcami: 30 hrn (15 zł)
Taxi, Czerniowce – Porubne: 80 hrn (40 zł)
Taxi, Siret – Suczawa: 60 lei (60 zł)
Taxi, Suczawa, do „wymianomatu”: 25 lei (25 zł)
Trójka w hotelu „Socil”, telewizor + łazienka: 78 lei (78 zł)


Dzień 3. Suczawa – Iacobeni – Batos – Sveitaria. Rano z dworca w Suczawie, ruszyliśmy pociągiem pospiesznym (accelerat) do Iacobeni, skąd planowaliśmy wejść w góry. Bilet kosztował 22 leie, podróż była przyjemna. Iacobeni okazało się sennym (chyba z powodu niedzieli) miasteczkiem. W powietrzu unosił się bardzo nagłośniony śpiew popa z pobliskiej cerkwi. Niedaleko dworca znaleźliśmy małą knajpkę, w której jednak można było dostać wyłącznie napoje, głównie piwo. Głód nam doskwierał, nie mieliśmy też pomysłu jak dotrzeć do jakiegoś punktu wyjścia w góry. I wtedy poznaliśmy bezsprzecznie najbarwniejszą postać w czasie naszej wyprawy.

Jeden z piwkujących w pijalce jegomości, zaoferował nam podwózkę. Był to mężczyzna ok. sześćdziesiątki, z wyraźnie zarysowanym brzuszkiem, w sandałach, spodniach od dresu z trzema paskami oraz koszulce z napisami „godless motherfucker” (na brzuchu) oraz „serf of satan” (na plecach). Na nosie miał przeciwsłoneczne „lustrzanki” a na głowie bejzbolówkę. Zapraszającym ruchem wskazywał na swoją rozklekotaną, żarówiasto – żółtą Dacię. Pod jej deską rozdzielczą leżał świerszczyk starej daty a nieopodal niego, obrazek matki boskiej. Klatka jak z filmu Kosturicy! Aż dziw, że nasza czujność pozostała uśpioną... Osobliwy pan najpierw złapał się za brzuch mówiąc głośno „dejeune” (rum. obiad), potem „koniak, bere” a na końcu „Suhard”. Zintepretowaliśmy to wg własnych życzeń – obiad i alkohol to knajpa, a Suhard to punkt wyjścia w Góry Suhard. I wszystko to pewnie po drugiej stronie miasteczka. W Rumunii ceny niewygórowane, grzechem byłoby nie skorzystać...


Upchnęliśmy się w Dacii i ruszyliśmy w drogę. Z głośników popłynęła skoczna bałkańska muzyka, w stylu Bregovica. Niestety, nasz kierowca minął tablicę końcową Iacobeni i ruszył dalej. Minął kilka wsi, ku naszemu postępującemu zdenerwowaniu. W końcu zatrzymał się w położonej 20 km dalej wsi Batos. Odbywał się w niej właśnie ludowy festyn. Na zielonej łące dostrzegliśmy jakieś zgromadzenie. Nasz kierowca wskazując w tamtym kierunku powtórzył „dejeune, bere, koniak, Suhard!” a następnie przeszliśmy do uzgadniania zapłaty. I tutaj uświadomiliśmy sobie nasz szkolny błąd – w krajach „barwnych” nie powinno się wsiadać do samochodu nie uzgodniwszy ceny za przewóz. Nie powinno nas więc dziwić, że nasz osobliwy szofer napisał na kartce notesu kwotę 100 Euro. Nie przywykli do targowania, wpadliśmy w chwilową panikę, jednak szybko zaczęliśmy ożywioną dyskusję. Ja napisałem na kartce kwotę 50 lei, która z kolei nie spodobała się mojemu rozmówcy. W pewnym momencie dyskusji jakiś inny kierowca chciał zaparkować w miejscu zagrodzonym przez Dacię, którą przyjechaliśmy. Godless Motherfucker, gdyż takie miano przylgnęło do naszego kierowcy już na zawsze, pospiesznie wsiadł do Dacii i zaczał ją przestawiać. Nam jednak się wydało, że niezadowolony z opłaty, chce odjechać z naszymi bagażami. Próbowaliśmy zerwać je z dachu, ale po chwili kierowca wysiadł z auta, zgodził się na zapłatę 60 lei, pojednawczo podał nam rękę, wypakował bagaże i odjechał. Dość mocno zdenerwowani ruszyliśmy w stronę festynu.

Przez resztę wyjazdu rozpamiętywaliśmy tę sytuację, jednak w końcu doszliśmy do wniosku, że wbrew pozorom, Godless Motherfucker przyczynił się do powodzenia naszej wyprawy. Podwiózł nas w miejsce, z którego maszerowaliśmy przez Suhardy do Rodnian 3 dni – co wyniknie z dalszej relacji, więcej byśmy nie chcieli...

Na łące w Batos spotkaliśmy grupę turystów z nizin oraz uczestników przedstawienia – górali i góralki w ludowych strojach Bukowiny. Jeździli oni dookoła na pięknych huculskich wierzchowcach oraz wozach. Centralną postacią imprezy był pop – bez brody jednak. Wszyscy jeźdźcy odbierali od niego błogosławieństwo i zamieniali z nim słowo. Na stojących nieopodal straganach można było kupić piwo i słodycze, jednak na ciepłe jedzenie trzeba było jeszcze poczekać – palenisko dopiero się rozgrzewało. Postanowiliśmy mimo głodu ruszyć w góry – dość już czasu zmitrężyliśmy. Dwóch chłopaków stojących na łące znało trochę niemiecki – wskazali nam bramę do gór Suhard...

KOSZTY:

Pociąg, Suczawa - Iacobeni: 22 lei (22 zł)
Godless Motherfucker, Iacobeni - Batos: 60 lei (60 zł)


GÓRY SUHARD

Nareszcie znaleźliśmy się w górach. Nie wiedzieliśmy jednak dokąd idziemy. Nasze nie do końca wyraźne odbitki map tego rejonu oraz kompas niewiele pojaśniały. Musieliśmy na chybił trafił wybierać leśne ścieżki. Droga prowadziła cały czas pod górę, głównie przez iglasty las. Było bardzo gorąco. Ciężar plecaków dawał się we znaki. Po ok. 2h marszu spotkaliśmy jakiegoś wędrowca. Był chyba turystą (plecaczek, kostur) jednak wyglądał bez wątpienia na miejscowego. Zagadnięty, powiedział, że zna hiszpański. Mieliśmy to szczęście, że Mały włada tym językiem i dzięki temu mogliśmy się czegoś dowiedzieć. Rumun powiedział nam, że jeśli chcemy dotrzeć do Rodnian, jesteśmy na dobrej drodze. Dodał, że idąc dalej tą drogą dojdziemy do Cabany (chaty), w której będzie urzędował nijaki Marcel, który zna angielski. Podziękowaliśmy za te informacje i ruszyliśmy dalej. Po kolejnych dwóch godzinach marszu dotarliśmy do miejsca oznaczonego na mapie jako Varful Sveitaria. Varful po rumuńsku znaczy szczyt – ale w stosunku do Sveitarii nie było to określenie właściwe. Była ona bowiem rozległą halą, podzieloną trawiastym grzbietem, między dwie wielkie farmy. Na terenie pierwszej z nich znajdowało się kilka budynków – stajnia dla koni, owczarnia, jakaś mała chałupka niewiadomego przeznaczenia oraz sporych rozmiarów i solidnie zbudowana chata, w której mieszkali pasterze.

I tutaj po raz pierwszy zetknęliśmy się z jednym z największych zagrożeń gór Rumunii – psami pasterskimi. Znałem je dobrze z poprzednich wypraw do tego kraju. Ktokolwiek myśli, że przypominają one polskie, zdyscyplinowane owczarki podhalańskie, które potrafią rozróżnić człowieka od wilka bądź niedźwiedzia i które na zawołanie pasterza przestają ujadać, ten jest w błędzie. Rumuńskie psy są niezwykle agresywne, inteligentne i zawzięte. Inny jest ich stosunek zależności wobec pasterzy, a w zasadzie można powiedzieć, że nie jest to zależność – psy zdają się samodzielnie zabezpieczać stada, same dzielą między sobą role (obserwatorzy, wojownicy) i same atakują kogo uznają za zagrożenie. Różny jest poziom agresji watah broniących stad – niekiedy uda się je minąć w miarę spokojnie, pozostając jedynie siarczyście obszczekanym. Niekiedy jednak należy stosować jedyne, odkryte przez nas, działające rozwiązanie – stanąć w miejscu a następnie spokojnie obrócić się i wolnym krokiem zacząć się oddalać. Jest to jedyna pozytywna cecha rumuńskich psów – w takiej sytuacji nie idą w ślad za nami, nie gonią i nie gryzą, satysfakcjonuje je sam fakt opuszczenia przez niepożądanych ludzi ich sektora. Każdy kto napotka w Rumunii psy pasterskie, musi być świadomym jednego – w większości wypadków na pomoc pasterza nie ma co liczyć, dlatego, że psy go po prostu nie słuchają.

Na Sveitarii nie było jeszcze najgorzej. Psy podzieliły się na dwie grupy – pierwsza zatrzymała spłoszone przez nas stadko owiec, druga natomiast zaczęła powoli zbliżać się do nas. Przezornie wycofaliśmy się trochę i obeszliśmy halę, docierając do grzbietu rozdzielającego tereny dwóch farm. Tam, na łagodnym trawiastym zboczu, postanowiliśmy założyć pierwszy obóz. Mieliśmy jednak jeden kłopot – jak zdobyć wodę. Przez przecinającą halę kotlinę sączył się jakiś ciek, jednak z każdej jego strony pasły się krowy, w tym groźnie wyglądające byki. Chcieliśmy dojść do samego źródła strumyka, w górnej części kotliny, jednak gdy tylko się zbliżyliśmy, jeden z byków podniósł łeb i zaczął nam się bacznie przyglądać. Baliśmy się ryzykować, więc postanowiliśmy udać się do chaty pasterzy i poprosić o wodę, licząc, że mają do dyspozycji studnię lub pompę. Liczyliśmy też na chwilę rozmowy z tajemniczym Marcelem. Najpierw musieliśmy chwilę poczekać aż pasterz wyjdzie przed linię psów, ujadających zaciekle w nasza stronę. Nie chciał nam dać wody, dając do zrozumienia, że jest jej pod dostatkiem w strumyku i że nie ma się czego bać. Chcąc nie chcąc, udaliśmy się do jego dolnego biegu, gdzie byków nie było. Napełniliśmy nasze trzy dwulitrówki i wróciliśmy na grzbiet. Szybko okazało się, że woda ma dziwny zapach i smak - dyplomatycznie mówiąc, krowi. Miny nam skwaśniały i mieliśmy dylemat - pić czy nie pić? (a pić się chciało, po upalnym dniu z ciężkimi plecakami na grzbietach). I wówczas Mały wypowiedział pamiętne zdanie: "wolę umrzeć od sraczki niż z pragnienia", dając zachętę do napicia się.

Noc minęła spokojnie, nie licząc może dwóch krów, które nocą szły przez chwilę prosto na nasze namioty, ale na szczęście minęły je nieznacznie w drodze do swych zagród.

Co ciekawe - niedługo po rozbiciu obozu, dostrzegliśmy jadące grzbietem dwa terenowe samochody. Suhardy były wyraźnie zagospodarowane.

Marcela nie dane było nam poznać.



Dzień 4. Sveitaria - Zbocza Vf. Omul. Wstaliśmy ok. ósmej rano. Pastwisko jeszcze spało. Pospiesznie udaliśmy się z Małym do źródła strumyka, korzystając z nieobecności byków. Tam znaleźliśmy solidną rynnę i mogliśmy wymienić "krowiankę" na czystą, źródlaną wodę. Ruszyliśmy dalej w Suhardy. Na początku musieliśmy się wydostać poza strefę farm. Minęliśmy jedno stado - na szczęście psy nie były zbyt agresywne i pozwoliły nam spokojnie przejść. Pasterz upewnił nas w kierunku marszu. Potem szliśmy lesistym grzbietem, w przyjemnym chłodzie. W końcu dotarliśmy do hali, na której pasło się kolejne stado. I tu niestety zaczęły się problemy. Od razu pojawiły się psy i za nic nie dawały nam przejść. Z resztą woleliśmy nie wystawiać na próbę ich cierpliwości. Pasterz wskazał nam kierunek drogi na Cabanę Pasteroul, punkt na mapie, do którego chcieliśmy dzisiaj dotrzeć. Jednak nie był w ogóle w stanie spacyfikować psów. Musieliśmy obchodzić halę szerokim łukiem. Na jej skraju znaleźliśmy bardzo przyjemny wodopój dla zwierząt - strumień, z rynną i korytem. Można było się wymyć i zaspokoić pragnienie. W upalny dzień w górach, taka atrakcja to sama rozkosz, jednak jak się przekonaliśmy, była to już ostatnia przyjemność tego dnia. Okazało się, że od wodopoju idzie szlak oznaczony niebieskim trójkątem - z mapy wynikało, że schodzi on z gór do wsi. Musieliśmy jakoś wrócić na główny szlak (czerwony), który nawet przed łąką zaczynał nam niknąć z oczu. Zostawiając z żalem chłodne źródło, zaczęliśmy się w piekącym upale powoli piąć w górę hali, uważając by cały czas oddalać się od stada. Niestety, szlaku widać nie było. Doszliśmy do przeciwległej ściany hali, którą okalał las. Szliśmy niemalże na ślepo. Zasięgnęliśmy raz jeszcze języka pasterza, który wrócił sam do bacówki na górze pastwiska, ale on raz jeszcze wskazał nam jedynie kierunek, w którym mieliśmy iść do Cabany Pasteroul. Posuwaliśmy się powoli po skraju hali a nasze stopy co chwila wpadały w nierówności i rozpadliny. Gdy doszliśmy do końca łąk, co zajęło nam bite dwie godziny, Mietek zdecydował się na śmiały ruch - polecił nam popilnować plecaków, a sam pobiegł na grzbiet, w poszukiwaniu szlaku. Wrócił, po ok. pół godziny i powiedział, że znak odnalazł. Szybko założyliśmy plecaki i ruszyliśmy w górę. Musieliśmy się spieszyć, gdyż niebo za nami momentalnie zaczęło się chmurzyć, a po niedługim czasie zaczęły je ciąć srebrne nitki błyskawic. Doliny położone na północ od grzbietu szybko zapełniły się ciemnymi chmurami. Szliśmy w górę, na bezimienny (na mapie) szczyt, o wysokości 1774 m. Jego zbocza były porośnięte gąszczem krzewów jagodowych, obfitujących w owoce. Pomimo pogarszającego się położenia, nie mogliśmy sobie odmówić małej uczty, zaspokajając głód smaku, już wywołany pierwszymi posiłkami "z proszku". W tamtych chwilach, nadałem w myślach tej górze imię "Jagodowy Szczyt" i do dziś tak o nim myślę. Mieściła się na nim stalowa wieżyczka, pod którą chwilę odpoczęliśmy a następnie ruszyliśmy dalej, uciekając przed burzą, która na szczęście zdawała się jednak nas omijać. Widzieliśmy przed sobą grzbiet porośnięty kosodrzewiną a dalej prostą, wyraźną drogę biegnącą przez zbocze. Wydało nam się, że tego dnia została nam już tylko formalność. Byliśmy w dużym błędzie. Przedzieranie się przez gąszcz kosówki okazało się piekłem. Gęsta jak amazońska dżungla, cięła nam ubrania, plecaki i pokrowce na namioty, groziła ostrymi kikutami i brudziła lepką żywicą. Ok. godziny przedzieraliśmy się przez "Kosową Grań" (kolejna moja nazwa autorska), klnąc przy tym tak, że sam szewc Kiliński by się nie powstydził. Gdy w końcu wyszliśmy, byliśmy już mocno zmęczeni całym dniem. iPoszliśmy dalej drogą po zboczu i dotarliśmy do rozstajów. Było już późno, wkrótce miało zrobić się ciemno. A my nie wiedzieliśmy dokąd pójść. Wystąpiła różnica zdań - Mały chciał iść na północny - zachód, my z Mietkiem na południowy. W końcu Mały przekonał nas do swojej wersji i jak się potem okazało, przypadek ten udowodnił, że większość nie zawsze ma rację. Szliśmy szybko, licząc, że w końcu zobaczymy Cabanę Pasteroul, czymkolwiek ona była. Nie zobaczyliśmy jej nigdy - nie wiadomo, czy zniknęła, czy też ją gdzieś po drodze zgubiliśmy. Na zboczu najwyższego szczytu Suhardów, Varful Omul (1932 m) złapał nas deszcz. Ponieważ nie wyglądał on na przelotny, w pośpiechu rozbiliśmy obóz, dając się tylko trochę zmoczyć. Tak zakończył się dzień, który nieoczekiwanie, okazał się najtrudniejszym w czasie całej naszej wyprawy.



Dzień 5. Zbocza Vf. Omul - Przełęcz Rotunda. Ranek piątego dnia dostarczył nam największych emocji w czasie całej naszej drogi. Obudziliśmy się ok. siódmej rano, ale jak to zwykle bywa, każdemu chciało się jeszcze chwilę poleżeć w śpiworze. Po kilku minutach usłyszeliśmy jednak odległe szczekanie, przemieszane z odgłosem dzwonków owiec, które ku naszemu przerażeniu, szybko stawało się coraz głośniejsze. Mały wyszedł przed namiot i momentalnie zanurkował do namiotu Mietka, krzycząc "psy!". Zdążyłem tylko zapiąć tropik i skulić się w namiocie, tak aby nie dotykać jego ścian. Nasz obóz zaatakowała chyba najgorsza odmiana rumuńskich brytanów. Nie wiem ile ich było, cztery, może pięć. Biegały między namiotami, głośno szczekały i warczały, chwytając jednocześnie w paszczę opakowania po jedzeniu (to jedyne co udało mi się zobaczyć, przez szparkę w zamku namiotu). Czułem się jak w potrzasku. Ani uciekać, ani się ukryć. W pewnym momencie jeden z psów uderzył łapą w stelaż namiotu. Jedna ściana zawaliła się na mnie. Myślałem, że już po mnie, że za chwilę wściekły owczarek zatopi we mnie kły przez materiał. Na szczęście jednak, w pewnym momencie psy odstąpiły od ataku. Szczekanie słyszeliśmy jeszcze długo i nie ważyliśmy się ruszyć z naszych niewiele wartych schronów, jednak było pewne, że stado nas minęło. Po ok. kwadransie zdecydowaliśmy się wyjść na zewnątrz. Owce poszły gdzieś wysoko na zbocza Omula, a nam nic się nie stało. Całkowicie rozbudzeni, zwinęliśmy szybko obóz i ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym celem była dzisiaj przełęcz Rotunda (Pasul Rotunda), punkt wejścia w Góry Rodniańskie. Cieszyła nas perspektywa dotarcia w te strony, gdyż po pierwsze z mapy wynikało, że jest tam kolejna Cabana (Cabana Rotunda), a w jej pobliżu co najmniej źródło wody, a ponadto od tego miejsca zaczynała obowiązywać kupiona przez Małego, przyzwoita mapa Rodnian, co powinno nam znacznie ułatwić nawigację.

Szliśmy tylko trzy godziny. Wejścia i zejścia były łagodne, a pogoda przyjemna - lekki chłodek i słaby, orzeźwiający wietrzyk. Mijając rozległą halę, biorąc poprawkę na widoczne w oddali stado i jego psich strażników, doszliśmy w końcu do pasterskiego domu. Stał obok niej ciekawy rekwizyt - niewielki barakowóz na dwóch kołach, mocno przerdzewiały i z wybitą szybą, z powiewającą nad nim dumnie flagą Unii Europejskiej. Zapewne był to obiekt zbudowany przy udziale środków z funduszy przedakcesyjnych... Pasterze wyjaśnili nam, że hala to Polana Rotunda a "camping" znajduje się dalej. Podreptaliśmy więc jeszcze kilka kroków leśną drogą i po kilku minutach dotarliśmy do przełęczy Rotunda.

Naszym oczom ukazała się kamienista droga prostopadła do tej, którą szliśmy. Czasami przejeżdżał nią samochód, czasem nawet ciężarówka. Obok drogi stał pięknie się zapowiadający, kolorowy dom w budowie. Grupa robotników wykonywała przy nim jakieś prace wykończeniowe. Nad wszystkim czuwał dostojny siwy jegomość w białej koszulce, niebieskich ogrodniczkach i okularach w złotych oprawkach, lustrujący dumnym spojrzeniem okolicę i wydający polecenia pracującym. Dostrzegłszy nas uśmiechnął się i od razu dał do zrozumienia, że zna angielski. Zapytaliśmy go, gdzie tu jest camping. On szerokim gestem wskazał nam polanę i przyjaźnie powiedział: "There is enough place for camping, around my house". Oznajmił nam też, że możemy korzystać z położonego na terenie posesji ujęcia wody. Podziękowawszy, rozbiliśmy namioty na płaskiej powierzchni, nieopodal drewnianego stołu i miejsca na ognisko. Teren był zewsząd osłonięty od wiatru drzewami a warunki nader komfortowe. Jedynie na początku, pasące się obok dwa koniki podbiegły do nas i z wielkim zainteresowaniem zaczęły próbować naszych plecaków. Początkowo nie wiedzieliśmy jak się zachować, jednak na szczęście konikom szybko znudziły się nasze bambetle i pozwoliły nam spokojnie dokończyć rozbicie obozu.

Jeszcze tego wieczoru rozpaliliśmy ognisko i miło spędziliśmy czas, łagodząc nastroje po porannej przygodzie z psami. Staliśmy u bram Gór Rodniańskich, o czym powiadamiało nas kilka tablic informacyjnych parku narodowego, stojących na polanie.

Gdy szedłem po wodę do ujęcia, zobaczyłem bawiące się na podwórku gospodarza przełęczy, cztery urocze szczeniaczki. Trudno człowiekowi uwierzyć, że te maleństwa wyrosną kiedyś na zabójców z pastwisk...



GÓRY RODNIAŃSKIE




Dzień 6. Przełęcz Rotunda - Lac Lala Mica. Od Rotundy szła z nami grupa turystów, o religijnym charakterze - jeden z wędrowców niósł ze sobą Biblię. Przy pierwszym rozstaju, z którego odchodziła droga na Varful Rosu, jeden z członków grupy zagadnął do nas po angielsku i udzielił nam wielu ciekawych informacji - gdzie iść, jak daleko do "kampu" i jakie ciekawe okazy miejscowej fauny możemy podziwiać. Powiedział nam też o borówkach - z uśmiechem odpowiedzieliśmy, że te granatowe są nam dobrze znane, jednak nie byliśmy pewni co do czerwonych (brusznic). Rozmówca zapewnił nas, że również są one jadalne, co szybko zweryfikowałem i nie żałowałem - przypominały one w smaku czerwone porzeczki, były bardzo orzeźwiające. Okazało się, że towarzyszącą nam grupę tworzyli grekokatolicy, a siwobrody mężczyzna, profesjonalnie wyekwipowany na górskie warunki, był ich biskupem. On również zamienił z nami parę zdań po angielsku i podarował nam czekoladę. Byliśmy niezmiernie mile zaskoczeni tym spotkaniem, zwłaszcza po dwóch dniach mozolnych prób komunikowania się z pasterzami.

Po zaledwie czterech godzinach marszu dotarliśmy do dwóch platform położonych między szczytami Ineut i Ineu. Na niższej znajdowało się jezioro Lac Lala Mare (mare - duży, rum.) a na górnej Lac Lala Mica (mica - mały, rum.). Przy tym drugim rozbiliśmy kolejny obóz. Nie licząc zimna, które towarzyszyło nam od tej pory już każdej nocy w górach, reszta dnia i nocy upłynęła bez przygód.


Dzień 7. Lac Lala Mica - Saua Gargalau. Rano szybko zwinęliśmy obóz i weszliśmy na przełęcz między Varful Ineut a Varful Ineu a następnie skierowaliśmy się na zachód. Szliśmy wąskimi grzbietami, prawie cały czas w chmurach. Na szczęście nie wiało zbytnio ani nie padało. W połowie dnia, spotkaliśmy idących z naprzeciwka dwóch turystów, wyglądających i brzmiących na Skandynawów. Nie licząc jednego pasterza, byli to jedyni ludzie, których spotkaliśmy w ciągu trzech dni drogi do Pietrosula. Po ok. siedmiu godzinach marszu, dotarliśmy do kolejnego miejsca obozowego. Chwilę wcześniej pomyliliśmy szlaki i błędnie poszliśmy prosto zamiast zboczyć w dół. Na szczęście w porę zorientowaliśmy się, że idziemy niebieskim szlakiem zamiast czerwonym i szybko wróciliśmy na właściwą drogę (podpowiedział nam to spotkany właśnie pasterz, który miał wyjątkowo łagodne psy). "Kamp" mieścił się po zejściu ze szczytu Varful Gargalau, którego dla ułatwienia nazywałem Szczytem Gargamela.

Tej nocy przeszła nad nami silna ulewa. Padało przez ok. godzinę. Byliśmy pełni obaw, jednak namioty zdały egzamin celująco - do środka nie dostała się ani kropla wody.

Dzień 8. Saua Gargalau - Lac Rebra. Kolejny dzień przyniósł nam trochę więcej słońca i więcej okazji do robienia zdjęć. Minęliśmy kilka szczytów głównej grani a następnie szerokim łukiem obeszliśmy wielką dolinę za którą rozciągał się już masyw Pietrosula, najwyższej góry Rodnian, naszego celu. Dotarłszy do pierwszego "kampu" zdecydowaliśmy się iść dalej, gdyż z mapy wynikało, że za grzbietem okalającym dolinę znajduje się jeszcze jeden i że mamy szanse do niego dojść. Okazało się to dobrą decyzją, ok. szóstej wieczorem dotarliśmy nad jezioro Rebra, gdzie znaleźliśmy nawet wiatrochrony zbudowane z kamieni, za którymi można było dobrze ustawić namioty. Niestety, dolina ta przypominała śmietnik - to jedna z niewielu złych stron liberalnego podejścia władz Rumunii do swych terenów turystycznych.

Co ciekawe, dolinę przecinała wyraźna droga, przecinająca trawersem główny grzbiet. I tak jak na Sveitarii, w pewnym momencie dostrzegliśmy jadącą nią terenową Toyotę - dziwny zaiste był to widok na tym odludziu.

Noc, zimna ale krzepiąca, bo ostatnia z planowanych w górach, minęła spokojnie.

Dzień 9. Lac Rebra - Borsa. Wstaliśmy w bojowych nastrojach. Tego dnia mieliśmy zaatakować Pietrosul. Po zwinięciu obozu weszliśmy skrótem na główną grań a następnie zaczęliśmy się piąć w górę. Chmury ograniczały widoczność do kilku metrów. Podejście na Pietrosula było łatwe. Ze szczytu nie zobaczyliśmy nic. Na nim samym, ulokowana była kamienna budka, pełna śmieci, z czymś co przypominało białą betoniarkę na dachu. Być może kiedyś była to jakaś wysunięta stacja meteorologiczna, teraz jedynie nic więcej niż zabytek architektury rumuńskiej. Na przełęczy przed szczytem spotkaliśmy grupę turystów rumuńskich z Borsy.



Po chwili świętowania i relaksu, zaczęliśmy schodzić na niziny. Zejście było strome, ale na szczęście zakosami. W dolinie pod szczytem znajdowała się właściwa stacja meteorologiczna (kilka solidnych domków) a dalej krajobraz był już właściwy dla gór niskich. Po kilku godzinach marszu (który koledzy strasznie przeklinali, ja nieco mniej, gdyż bardziej się męczę na podejściach) dotarliśmy do przedmieść Borsy.

BUKOWINA
Borsa na początku wyglądała jak wieś, ale szybko miło nas zaskoczyła, gdyż mimo popołudniowej niedzielnej pory, znaleźliśmy mały sklepik ze stolikami, gdzie mogliśmy napić się po tygodniowej przerwie piwa i posilić czekoladą. Kondycja była niezła, ponieważ mieliśmy siłę na ożywione dyskusje polityczne. Szybko też zorientowaliśmy się, że sklepiki są w co trzeciej chacie, co bardzo nas ucieszyło - ja obawiałem się, że Borsa będzie słabo zaopatrzona.

Dotarłszy do centrum miasteczka (które tam przypominało już w pełni miasto), zasięgnęliśmy języka o hotele. Wskazano nam jeden o nazwie "Iezer", gdzie pospiesznie się udaliśmy. Po drodze zobaczyliśmy, ku naszemu wielkiemu zadowoleniu, że mimo niedzieli wieczorową porą, wiele sklepów i restauracji było otwartych (w tym sporych rozmiarów supermarket, jak się potem okazało, dobrze zaopatrzony).

Hotel "Iezer" okazał się budynkiem żywcem wziętym z filmu braci Coehn lub horroru klasy B. Komunistyczny blok, a w środku zupełnie pusto. Żywej duszy. Wystrój wczesnogierkowski. Drzwi z wywieszką "recepcja" były zamknięte. Ja nie miałem już ochoty na aktywne działania i postanowiłem dostosować się do południowego stylu życia. Położyłem karimatę na podłodze i poleżałem sobie parę chwil, prostując obolałe gnaty.

Po ok. trzech kwadransach do "hotelu" weszła jakaś kobieta w chuście na głowie ze swoim prawdopodobnie mężem. Zobaczywszy nas, uśmiechnęła się trochę przyjaźnie ale i trochę zgryźliwie i powiedziała nam łamanym angielsko - rosyjskim abyśmy jeszcze poczekali. Od samego początku sytuacja nas bawiła, ale teraz zaczęła nas śmieszyć jeszcze bardziej. Po kolejnych paru minutach, pojawiła się kolejna pani, która okazała się bardziej komunikatywna. Powiedziała nam, że w tym hotelu nie ma... wody! I że nie można się umyć. Buchnęliśmy śmiechem a ona śmiejąc się również poleciła nam pobliski motel Rodna - powiedziała, że tam znajdziemy czego nam trzeba.

Motel Rodna był położony kawałek dalej i rzeczywiście - spełniał nasze oczekiwania z nawiązką. Dostaliśmy dobry pokój, z łazienką i kablówką, w cenie 100 lei, co równało sie ok. 33 zł za osobę. W Polsce takich cen, przy takim standardzie, chyba się już nie uświadczy.

Mietek szybko padł na łóżko, powalony rażącą siłą Ethno TV, a my z Małym poszliśmy jeszcze na nocny obchód miasteczka, które wcale nie chciało położyć sie spać - pograliśmy w bilarda za grosze w bardzo eleganckim klubie oraz mogliśmy skorzystać z tzw. tigów - czynnych non stop budek z alkoholem i słodyczami.

KOSZTY:

Noc w motelu Rodna: 33 zł od osoby 


Dzień 10. Borsa. Ten dzień przeznaczyliśmy na regenerację. Szczególnie miło zapamiętaliśmy restaurację Perla Marmaruselei, położoną przy "dworcu" (betonowym placu) autobusowym. Kelnerzy mówili dobrze po angielsku a menu było znakomite. Zainteresowanym polecam szczególnie dwie zupy - Ciorba de burta to nasze flaki, jednak przyrządzone na sposób rumuński. Jaśniejsze, nieco łagodniejsze, szczególnie dobrze smakujące z gęstą śmietana, którą można dodatkowo zamówić. Drugim przysmakiem okazała się zupa cielęca - znakomity gulasz, doprawiony świeżą papryką. Warte grzechu!

Co ciekawe - chcieliśmy kupić karty do gry. Nudziło nam się trochę i mieliśmy chętkę na partyjkę tysiąca lub 3 - 5 - 8. W Polsce talię 52 kart można dostać w każdym kiosku. W Rumunii (przynajmniej w dobrze zaopatrzonej Borsie) jest to zabawka nieznana. Tylko w jednym tigu dostrzegliśmy na wystawie talię piatnika z węgierskim opisem. Kupiwszy je za kilka lei spostrzegłem, iż są to starego typu karty do skata - od siódemek, z inaczej oznaczonymi kolorami i z trudnymi do odróżnienia asami od waletów. Przyzwyczajanie się do tych innowacji i ich nauka, była dla nas w dalszej części wyjazdu dodatkową atrakcją.

KOSZTY:
Noc w motelu Rodna: 33 zł od osoby 


Dzień 11. Borsa - Miskolc. Tego dnia mieliśmy bardzo ambitny cel dostania się do Koszyc, na Słowacji. Tam chcieliśmy kontynuować regenerację. Od przyjaznej Słowacji dzieliły nas jednak Węgry a z moich doświadczeń wynikało, że kraj ten zawsze może przysporzyć mniejszych lub większych problemów.

Rano ustawiliśmy się już o 6 przy betonowym placu. Kelnerka z Perly powiedziała nam, że właśnie o tej porze ma odjechać autobus do Baia Mare, skąd liczyliśmy złapać cokolwiek na dalszą drogę. Niestety, nic nie przyjechało. Kilku pociągniętych za język przechodniów mówiło o bardzo różnych godzinach odjazdu. Należy tutaj nadmienić, że w małych miejscowościach w Rumunii coś takiego jak rozkład jazdy lub administracja dworca jest zupełnie nieznane - jedynie miejscowi mogą znać godziny odjazdów i przyjazdów autobusów i jeśli ma się odrobinę szczęścia, można się od nich tego dowiedzieć. Autobus przyjechał w końcu o ósmej. Bilet był dość drogi (20 lei) ale za to autobus bardzo nowoczesny - szczerze mówiąc, w Polsce nie widziałem nigdy tak ładnego autobusu na połączeniach międzymiastowych. Niestety - autobus ten był wyposażony w ekran dla DVD. Kierowca włączył na nim płytę z twórczością bukowińskiego etno - muzyka o imieniu Lele - słuchanie tego przez cztery godziny (bo aż tyle wlókł się autobus do niedalekiego Baia Mare) przestało być śmieszne i mocno dało nam w kość.

W Baia Mare udało nam się w ostatniej chwili złapać pociąg do Satu Mare. Nie mieliśmy czasu na kupienie biletów, więc natychmiast zgłosiliśmy się do konduktorki. Ona spokojnym ruchem ręki odesłała nas do przedziału. Po ok. 10 min przyszła, zaczęła nam coś tłumaczyć po rumuńsku, i poprosiła o 10 lei. Gdy je dostała, mrugnęła porozumiewawczo i powiedziała - "ok". Powtórzył to również jadący z nami pasażer. Nie zadawaliśmy więcej pytań. Za to kocham rumuńskie koleje. Bez przeszkód dotarlismy do Satu Mare.

W Satu Mare szybko okazało się, że jedyną drogą do opuszczenia Rumunii jest taksówka. Młody kierowca zaproponował nam podwózkę do Mateszalki za 80 lei lub do Debrecena za 120 lei. Wybraliśmy pierwszą trasę. Wjechaliśmy na teren Węgier.

MROKI WĘGIER
Dworzec w Mateszalce był bardzo ładny, czysty, z elektronicznymi tablicami, niemalże jak na zachodzie. Niestety, na tym koniec. Ani słowa informacji pisemnej po angielsku ani w jakimkolwiek innym języku. Kobiety w kasach również wyłącznie węgierskojęzyczne. A na pociągach - żadnych tabliczek. W Polsce nawet osobowy z Działdowa do Tczewa ma na sobie tabliczkę informującą dokąd jedzie. Na Węgrzech - nawet ekspresy są nieopisane.

Za 2290 forintów kupiłem bilet relacji Mateszalka - Miskolc, zadowolony, że mamy już ogarnięty kolejny etap podróży. Był to mój największy błąd w osądzie w ciągu całej wyprawy.

Pociąg do którego wsiedliśmy składał się z dwóch wagonów, z których jeden był także lokomotywą. Co ciekawe - nie miał on pantografu, a w czasie jazdy wydawał dźwięki właściwe bardziej ciężarówce niż kolei. Poruszał się z prędkością ok. 40 km/h, nigdy zbytnio jej nie przekraczając. Po dwóch godzinach toczenia się, w końcu zatrzymał się na jakiejś stacji. Konduktor poprosił nas o opuszczenie pociągu. Ku naszemu zaniepokojeniu okazało się, że stacją tą nie był Miskolc a Nyíregyháza.

Wtedy dotarła do mnie prawda o węgierskim systemie kolejowym. Kupienie biletu z punktu A do punktu B, owszem uprawnia do podróżowania wszystkimi pociągami między nimi. Ale wcale nie oznacza, że nie trzeba się przesiadać, nawet kilka razy. Jak dotrze się do celu, jest to kwestia zależna wyłącznie od decyzji podróżującego. Pani w kasie na dworcu w Mateszalce słowem nie wspomniała nam o tym. Z biletu również nie dało się tego nijak wywnioskować.

W pośpiechu wsiedliśmy do stojącego obok pociągu - stojący przy nim mechanik, zapytany w esperanto o to czy jedzie on do Miskolca, odpowiedział "igen, Miskolc". Oczywiście szybko okazało się, że pociąg ten nie jedzie do Miskolca, ale na szczęście w tamtym kierunku. Konduktorka węgierska próbowała nam pomóc ale niestety jedyne dwa zrozumiałe słowa, których używała to Szerencs (nazwa stacji docelowej tego pociągu) oraz "change". Rozpisała nam na karteczce godziny przyjazdu do Szerencs, przesiadki do Miskolca oraz przesiadki w Miskolcu na pociąg do Koszyc. Musieliśmy dotrzeć do Miskolca przed 20.55. Coraz bardziej martwiło nas, czy nam się to uda.

Mimo wszystkich problemów, jakich już zaczynały nam przysparzać Wegry, muszę przyznać, że oglądane z okien pociągu okolice Tokaja, były bardzo urokliwe. Spore wzgórza, porośnięte winoroślą, wśród niej sieć alejek a domki u ich podnóża były willami z prawdziwego zdarzenia.

Stacja w Szerencs okazała się również bardzo czysta i ładna. W barku dworcowym zjedliśmy po dwa pyszne hamburgery. Węgry to kulinarna potęga, nawet dworcowe jedzenie smakuje tam dużo lepiej niż w ościennych krajach. Może dlatego, że nieco inaczej - nuty papryki i cebuli, zamiast keczupu, bardzo służą fast foodowi. Wyskoczyliśmy na chwilę na miasto wziąć pieniądze z bankomatu - wskazał nam go młody rowerzysta, który znał parę słów po niemiecku (na Węgrzech zawsze się cieszę, że cokolwiek jeszcze z tego języka pamiętam - jedyne światełko w tunelu).

Pociąg do Miskolca odjechał 15 min później niż planowano. Robiło się już niebezpiecznie późno. W Miskolcu czekała na nas bardzo niemiła niespodzianka - okazało się, że chętna do pomocy konduktorka, niestety nie umiała czytać swego grubego podręcznika z rozkładem kolejowym. Pociąg do Koszyc i Krakowa o 20.55 owszem był, ale tylko do końca sierpnia... Poprzedni odjechał właśnie o 20.34. Cały nasz plan przejazdu przez Węgry się zawalił. Czekała nas noc w Miskolcu. Mieliśmy dylemat - noc w hotelu albo koczowanie. Wybraliśmy tę drugą możliwość i była to najbardziej katastrofalna w skutkach decyzja całego wyjazdu.

Nie złamało mnie sześć nocy w górach Rumunii. Złamała mnie ta jedna noc w Miskolcu.

O 23 zamykano dworzec i trzeba było ruszyć w miasto. Liczyliśmy, że przesiedzimy noc w jakimś pubie, gdyż padał deszcz i było zimno. Miasto było zupełnie wymarłe. W Warszawie w nocy można spotkać jakiegoś zawianego jegomościa, czasem parę idąca pod rękę. Czasem przejedzie taksówka, czasem patrol policji. Niektóre okna kamienic są rozświetlone. W Miskolcu nie ma niczego z tych rzeczy. Miasto nocą wygląda, jakby ktoś zrzucił na nie bombę neutronową. Całkowity zanik życia. Znaleźliśmy koło centrum jeden pubik, czynny tylko do północy. Postanowiliśmy wpaść na jedno piwko i partyjkę pana. Poprosiliśmy o piwo Borsodi niebieskie - dla odmiany, do tej pory piliśmy zielone, bardzo smaczne. Niestety, jak z węgierskiej etykietki mogliśmy wywnioskować, że jest to jego bezalkoholowa odmiana? Smak miało wstrętny, słodkawy, rozpuszczało błyskawicznie resztki dobrego humoru. Ok. północy ruszyliśmy dalej, bez celu. Coraz bardziej mokrzy i zziębnięci. W końcu wróciliśmy w okolice dworca i tam odważyliśmy się wejść do nieco podejrzanie wyglądającego baraku z automatami. Siedziała w nim jedynie tęga pani, która znużonym wzrokiem wpatrywała się w plazmowy telewizor. Zamówiliśmy Borsodi (tym razem zielone) i co chwila przybijając gwoździa doczekaliśmy trzeciej nad ranem, gdy otwierano dworzec. Tam na ławkach, szarpanym snem doczekaliśmy ranka, gdy odchodził pociąg do Koszyc. Mietek zdecydował się od nas odłączyć i poczekać na późniejszy ekspres do Warszawy.

Tej nocy nabawiłem się przeziębienia i rozstroiłem sobie żołądek. Nie podniosłem się zdrowotnie do końca wyjazdu.

KOSZTY:

Autobus, Borsa - Baia Mare: 20 lei (20 zł)
Pociąg, Baia Mare - Satu Mare: 3 lei (3 zł)
Taksówka, Satu Mare - Mateszalka: 80 lei (26 zł na osobę)
Pociągi, Mateszalka - Miskolc: 2290 ft (32 zł)



Dzień 12. Miskolc - Koszyce. Do Koszyc dojechaliśmy późnym rankiem. Widok zrozumiałych napisów w języku słowackim był dla nas nie lada ulgą.

Trochę snuliśmy się po ulicy Hlavnej, za nim w TESCO (które tutaj miało formę domu towarowego) znaleźliśmy informację turystyczną. Zostaliśmy skierowani do hostelu K2 na ulicy Sturovej 32. Za 400 koron (ok. 40 zł) za osobę dostaliśmy pokój zimny i ciemny, z łazienką i toaletą w korytarzu (jeszcze zimniejszymi). Był to przeskok w porównaniu z atrakcjami cenowymi Bukowiny...

Tego dnia odespaliśmy zarwaną noc. Czułem się kiepsko. Aspiryna i węgiel nie pomagały.

KOSZTY:

Pociąg, Miskolc - Koszyce: 1440 forintów (16 zł)
Hostel K2 - 400 sk (43 zł)


Dzień 13. Koszyce. Zwiedzanie Koszyc, ze względu na złą pogodę, ograniczyliśmy do miejscowych knajp i degustacji słowackiego alkoholu - pod tym względem jest tam w czym wybierać. Spróbowałem cenionego przeze mnie Fernetu w wersji cytrynowej oraz kurowałem się grogiem, który z nieznanych mi przyczyn u naszych południowych sąsiadów smakuje najlepiej.

KOSZTY:
Hostel K2 - 400 sk (43 zł)


Dzień 14. Koszyce - Warszawa (18.IX.2008). Ok. 11 rano wsiedliśmy w ekspres relacji Budapeszt - Warszawa i tak zakończyła się nasza wyprawa. Pociąg jechał strasznie wolno, było to ponoć spowodowane remontem torów na Słowacji.

KOSZTY:
Pociąg, Koszyce - Warszawa: 985 Sk (ok. 108 zł) + miejscówka - 70 Sk (ok. 7 zł, nieobowiązkowa).


PODSUMOWANIE Tej nocy pierwszy raz porządnie zmarzłem. Kolejny dzień zapowiadał się dla mnie jako najtrudniejszy w czasie całej wyprawy. Przewyższenie, które mieliśmy pokonać, miało ok 800 m. a odległość na mapie wydawała się długa. Ponadto, miał to być pierwszy dzień w wysokich górach. Jak to często w życiu bywa, okazały się to strachy na lachy. Tego dnia, szło się nam chyba najprzyjemniej w czasie naszej wycieczki. Podejście było owszem dość długie, ale łagodne a pogoda dopisywała. Inaczej niż w Suhardach, mogliśmy już podziwiać piękne wysokogórskie plenery, dla których głównie tu przyjechaliśmy. A ponadto oznakowanie szlaku znacznie się poprawiło.

Wróciłem z mieszanymi uczuciami. Zasadnicza część urlopu, pobyt w Rumunii, zwłaszcza w jej górach, udał się znakomicie. Było tam wszystko czego pragnąłem - piękne plenery, okazje do sprawdzenia swego ciała i ducha oraz pustka. Niestety, drugi tydzień, szczególnie noc w Miskolcu, bardzo mnie wymęczył, nie w tak przyjemny sposób jak marsz wśród chmur.

Wyprawa w góry była dobrze przygotowana i dobrze znieśliśmy jej trudy. Jedynie aprowizacja i przygotowanie kartograficzne będą wymagały drobnych poprawek w przyszłości. Rodniany nas nie zaskoczyły, w przeciwieństwie do Suhardów, które choć miały charakter gór średnich, dostarczyły nam o wiele więcej trudności. Wynikało to w dużej mierze z faktu, że góry te nie są raczej przeznaczone dla wędrówek. Jest w nich prowadzona działalność gospodarcza na większą skalę niż w górach wysokich (dobrze zorganizowane farmy zamiast dzikich hal) i często turysta jest w tych rejonach niepożądanym gościem. Tym, którzy planują się wybrać w Góry Rodniańskie, polecam rozważyć rozpoczęcie wycieczki z Przełęczy Rotunda.

Rumunia nie przestaje mnie pociągać. Może za rok udamy się w Góry Bucegi? Albo jakieś inne? Tam nie brakuje pasm do zwiedzenia.
Pełna galeria zdjęć z naszej wyprawy znajduje się tutaj.